Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020

Spis miejsc


Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 1

     W październiku bywa w Tatrach słonecznie, jednak ja trafiłam na pogodę zmienną, co nie oznacza złą.
     Przy każdej aurze można się tu świetnie ,,bawić". Moją zabawę wzięłam w cudzysłów, bo nie o pubowo-dancingowe szaleństwa mi chodzi, a ktoś mógłby tak zrozumieć zabawę. Pokażę, jak samotna pani w średnim wieku, nie nadzwyczajnie sprawna może spędzić tu czas w doborowym towarzystwie drzew, owiec i gór oraz chmur.

     Ośrodki sanatoryjne oferują gamę wycieczek, jednak nie na wszystkie ma się ochotę wybrać, bo albo już się na nich było, albo po prostu nie rajcują. 

     Na początek trzeba poznać rozkład posiłków, ustalić zabiegi, zorientować się, na ile rygorystycznie wypada przestrzegać porządku dnia. Staram się ustalić zabiegi na rano (zazwyczaj można się dogadać, jak nie z lekarką, to z fizjoterapeutami czy rehabilitantami), żeby reszta dnia była już wyłącznie dla mnie na przyjemności.

     

 

     Jechałam z Krakowa autobusem, lubię robić zdjęcia przez szybę - powyżej krakowski London Eye, muszę się przejechać, jakoś wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Pa, pa Wawelu.

     Zbliżając się do Zakopanego można natrafić na takie widoki:

Podhale....


   Przyjechałam w sobotę około 15-tej. Po obiedzie i kwalifikacji poszłam na spacer na Równię Krupową popatrzyć na Tatry i na Krupówki i pokręcić się po Zakopanem, pocieszyć miejscami które znam i które są mi bliskie. Kto jest tu po raz pierwszy pozna Krupówki w kilkadziesiąt minut, cały spacer z góry na dół zajmuje może kwadrans szybkim krokiem, w górę nieco dłużej. 


Równia Krupowa po obu stronach ulicy Kościuszki

Ten miły wysmukły pan w oddali, to oczywiście Giewont

Górale idą z duchem czasu i dopasowują się do zapotrzebowania turystów. Na straganach dominują maseczki we wzory regionalne; nie chciałam zbyt nachalnie fotografować, bo góralka mierzyła mnie wzrokiem. Są też kapcie i rękawiczki, bo kierpce słabo się sprzedają. Hitem są stojące baranki, bombki w podhalańskie wzory, no i serki: bundz, oscypki, bryndza.




Na Krupówkach tłumek, bo to weekend. Mam nadzieję, że nikt z ludzi w kadrze się nie rozpozna i nie poda mnie do sądu zanim się nauczę, jak zamazywać twarz na zdjęciu



Wiał halny i na Krupówkach utworzył się wir z liści

      Wiatr halny powstaje na skutek różnicy ciśnień między jedną a drugą stroną grzbietu górskiego. Jest to nazwa wiatru wiejącego w Karpatach Zachodnich, na Podhalu, też na Słowacji i w północnych Węgrzech. Wieje od gór ku dolinom, jest ciepły i suchy. Wieje najczęściej i jest wówczas najbardziej porywisty - właśnie w październiku i listopadzie, a także na wiosnę. Jakoś nie pamiętam, żebym się już z nim kiedyś osobiście spotkała, dlatego mnie zaintrygował, gdy się mnie tak gwałtownie przywitał. Może też powodować złe samopoczucie, bóle głowy i bezsenność. Mnie spało się wyśmienicie, zwłaszcza nad ranem, natomiast wyssał ze mnie siły.


Pierwszy dzień super



Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 2

Przez Przysłop Miętusi do Doliny Chochołowskiej


     Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia pogody i to najlepiej naocznie. W górach pogoda jest tak zmienna, że żadna długoterminowa prognoza się nie sprawdza. Nawet pogoda przewidziana na następny dzień często jest inna, niż być miała. Dziś pogoda za oknem była niezła, gdyby nie wiatr, o czym miałam się wkrótce przekonać, bo przez okno wiatr mi nie przeszkadzał, nawet ładnie wyglądało, jak z dużą prędkością przeganiał chmury. W stosunku do halnego pozostawałam dotąd ignorantką, bo nigdy nie miałam z nim bezpośrednio do czynienia.


Widok z mojego okna na wieżę telewizyjną na Gubałówce i na chmury


     Moim marzeniem było zdobycie Giewontu, jednak nie chciałam ryzykować, bo wchodzę i schodzę dużo dłużej niż według czasów podanych na mapie. Przez pierwsze dni byłam z mężem 

(tu należy się dopowiedzenie o mężach, dzieciach lub innych osobach towarzyszących podczas pobytu w sanatorium. Otóż można będąc samej na turnusie gościć w pokoju kogoś na pobycie tzw. komercyjnym. Ta osoba płaci wówczas według cennika, jeżeli korzysta z posiłków to ma zazwyczaj obfitsze niż te turnusowe. Trzeba to tylko dogadać z obsługą co do szczegółów. Ja najczęściej dopłacam do pokoju ,,jedynki" i mówię, że przez kilka dni będzie ktoś ze mną. Wówczas dostaję pokój dwuosobowy, żeby osoba towarzysząca spała razem ze mną w pokoju, a gdy ona wyjeżdża mam po prostu większy pokój. Czasem tak się nie udaje i trzeba wędrować po pokojach między ,,jedynką" a ,,dwójką", ale to zdarza się bardzo rzadko, gdy ośrodek jest rozchwytywany i każde miejsce na wagę złota. 
Można się też oczywiście umówić z drugą osobą, która składa papiery w tym samym czasie co my, do tego samego ośrodka i wtedy jest się przez cały czas w pokoju z koleżanką lub mężem lub dzieckiem. Jeżeli osoba towarzysząca jest innej płci i nie jest mężem, wówczas nie wiem czy w sanatorium NFZ może być w jednym pokoju, to chyba tylko przywilej rodzin, tam z założenia nie ma pokojów koedukacyjnych)

i mieliśmy razem wejść na Giewont, jeżeli pogoda pozwoli. Podjechaliśmy taksówką do wlotu doliny Małej Łąki. Dlaczego taksówką? Otóż była niedziela, poza sezonem busy jeżdżą bardzo rzadko, zwłaszcza jak nie ma nadzwyczajnej pogody; one właściwie jeżdżą, jak chcą, nie ma żadnej zasady, a rozpiska kursów jest tylko na papierze i pozostaje bez związku z rzeczywistością, sam kierowca busa tak mi powiedział. Byliśmy we dwie osoby, więc dwa bilety byłyby niewiele tańsze niż taxi, do dworca, gdzie stają busy (stają są z tyłu dworca PKP) mieliśmy daleko, więc gdyby jeszcze przyszło nam poczekać, stracilibyśmy dużo czasu, a czasu ma się o tej porze roku niezbyt wiele, bo około 18 zaczyna się już robić ciemnawo. 
     Tak więc podjechaliśmy za 25 zł do wlotu Doliny Małej Łąki. Tu przekonaliśmy się, że wiatr jest spory. Halny jest rzeczywiście dosyć ciepły i gdyby nie to, że szalony, byłby całkiem przyjemny. Jeżeli tak mocno wiał w dolinie, to co musiało się dziać na grani. Planowaliśmy podejść na Przełęcz w Grzybowcu i od tej strony wejść, bo jest malowniczo, jednak tu jest najbardziej stroma przepaść wzdłuż której się idzie. Odpada przy halnym, a wybierając szlak wzdłuż Doliny Małej Łąki i tak byśmy byli narażeni na podmuchy wiatru. Właściwie nie da się przed halnym ukryć. 
     Postanowiliśmy zmienić plany, żeby się nie denerwować przez całą drogę, że nas wiatr zwieje w przepaść (a poprzedniego dnia zwiał dwoje turystów, połamali nogi, ale uszli z życiem). Skręciliśmy więc nie dochodząc do Polany Małołąckiej w prawo na Przysłop Miętusi. Za chwilę miało się okazać, że i ten, wydawać by się mogło prosty szlak, jest przy takim wietrze ekstremalny. Spotkaliśmy dwóch uciekających w popłochu z góry turystów, na oczach których złamały się przed chwilą dwa drzewa. My jednak poszliśmy dalej. Kawałek wyżej znowu uciekała z góry trzyosobowa rodzinka, i znowu to samo, powiedzieli, że drzewo zwaliło się na ich oczach na szlak. Tym uwierzyliśmy natychmiast, bo sami słyszeliśmy trzask. Zdaliśmy sobie jednak sprawę, że jest pewien rytm powiewów, i ciszy. Właśnie zaległa cisza, więc nie wdając się w dyskusję z przerażoną rodzinką - puściliśmy się do góry, żeby przejść niebezpieczne miejsce pełne wyschniętych drzew i wejść do regularnego lasu, gdzie wydawało się bezpieczniej. Przemieszczaliśmy się takim systemem od jednego bezpieczniejszego miejsca do drugiego, jednak dawka adrenaliny i zadyszki była spora.

Tak wyglądała droga

Pełno powalonych przed chwilą drzew zagradzało scieżkę

W takich miejscach wiatr hulał najbardziej, ale przynajmniej nie oberwie się w głowę drzewem

Już widać Przysłop

Masywne ławy stoją, ale jak postawiłam na chwilę plecak, to go natychmiast zwiało


     I tak dotarliśmy do Przysłopu Miętusiego. Tu wiatr nie pozwolił się zatrzymać i czym prędzej zaczęliśmy schodzić niżej, żeby mniej wiało, Już nie żałowaliśmy, że nie poszliśmy na Giewont, bo wyobrażenie sobie, jak tam musi być dostarczało sporo emocji. Trasa jest odsłonięta, to musi urywać głowę. Ja nawet na Ścieżce nad Reglami, którą się przemieszczaliśmy obecnie kierując się w stronę Doliny Kościeliskiej, musiałam się chwytać męża, żeby wiatr mnie nie obalił, bo jestem dosyć lekka. 
Chyba pierwszy raz w życiu spotkałam się z tak mocnym wiatrem, który stanowił realną przeszkodę w wędrowaniu. W końcu doszliśmy do Doliny Kościeliskiej, szybko ją minęliśmy i powędrowaliśmy dalej (trzeba trochę podejść Kościeliską do góry) w stronę Doliny Chochołowskiej. Tu też tańczyliśmy z wiatrem i usiłowaliśmy wyminąć szybkim krokiem niebezpieczne miejsca. Pełno było po drodze zwalonych świeżo drzew i liczyliśmy na to, że obok złamanego przed chwilą nie padnie kolejne, ale było ryzyko, które niekoniecznie nas zachwycało. Jednak je podjęliśmy, bo chcieliśmy gdzieś pójść. Mijaliśmy po drodze ludzi z małymi dziećmi. Tylko młodość mogła ich tłumaczyć. 
     


Malownicze zejście do Doliny Kościeliskiej

Zaraz będziemy mijać Dolinę Kościeliską, przetniemy ją i powędrujemy dalej Ścieżką nad Reglami


     Minęliśmy kolejną dolinę - Dolinę Lejową i powędrowaliśmy do Chochołowskiej. 



Niedoceniana przeze mnie w młodości Ścieżka nad Reglami ukazała wreszcie całe swe piękno...

...i dała wycisk

Kiedyś tędy nie chodziłam, bo ,,co to za szlak, spacer dla emerytów", teraz jestem wykończona


Widok z Przełęczy

To jest chyba Kominiarska Przełęcz

To jest chyba Polana Jamy

Wydaje się uroczo i statycznie, jednak wiatr cały czas hulał;
zaraz będzie Dolina Chochołowska


     Od miejsca, w którym szlak dochodzi do Doliny Chochołowskiej (mniej więcej w jej połowie), trzeba jeszcze iść kilkadziesiąt minut do Polany Siwej i parkingów. Wzdłuż Polany Siwej stoją szałasy, w których można kupić wyroby regionalne: żyntycę (sfermentowany przegotowany napój powstały w procesie wytwarzania oscypków), która ma we mnie entuzjastkę smaku (jednak niektórych odrzuca; żyntyca jest również dosyć ciężkostrawna, chociaż pożywna); bundz, oscypki, bryndzę.

 


Dolina Chochołowska jest baardzo dłuuga

Siwa Polana

     Szliśmy do ujścia doliny mijając miejsca sprzedaży oscypków i licząc, że na końcu znajdziemy toalety i autobus, który nas podwiezie do Zakopanego, jednak nic z tego. Nie było ani jednego ani drugiego. Wydostać się po południu,  a tym bardziej wieczorem z Doliny Chochołowskiej poza sezonem graniczy z cudem. Nogi już mi odmówiły posłuszeństwa. Ostatecznie byłam na turnusie rehabilitacyjnym, a nie sportowym. Miła młoda para, którą spotkaliśmy po drodze zaproponowała nam podwiezienie do Doliny Kościeliskiej, gdzie była dużo większa szansa na busa.  Byliśmy bardzo wdzięczni naszym dobroczyńcom, bo po całym dniu marszu (wyszliśmy zaraz po śniadaniu) nie uśmiechało nam się zupełnie iść wzdłuż ulicy do Doliny Kościeliskiej. Potem się dowiedziałam, że w takiej sytuacji trzeba dojść do głównej ulicy, za zakrętem jest przystanek i tam można liczyć na autobus z Chochołowa lub Dunajca.

   Z Doliny Kościeliskiej była podwózka. I w taki sposób zdążyliśmy na kolację o godzinie 18.00. Trasa, która kiedyś zajęła by nam kilka godzin z powodu wiatru i niedołężności zajęła nam cały dzień, jednak hurra, brawo my. 

     Po kolacji poszliśmy na mszę do kościoła św. Rodziny na dole Krupówek. Proboszcz jest chyba entuzjastą nowoczesności, można tu zobaczyć lub/i użyć tacomat, ponadto jest w pełni zautomatyzowana plansza do wyświetlania pieśni, zwija się w pionie i zasuwa w poziomie. Po mszy wieczornej następuje automatyczne zasłonięcie Ołtarza Świętej Rodziny (coś na wzór obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej).

Kościół Św. Rodziny przy dolnych Krupówkach

Uchwyciłam ołtarz w połowie zasłonięty. Od dołu wysuwa się taki jakby wachlarz, który zasłania ołtarz. Jest to poprzedzone dźwiękiem specjalnego motywu muzycznego

 

Tcomat. Właściwie do tej pory widziałam tacomaty wyłącznie w telewizji


   Wieczorem poszliśmy jeszcze na spacer po Krupówkach, gdzie nasz wzrok przyciągnęła kawiarnia/cukiernia Księstwo Góralskie. Z zewnątrz od strony mostku zwraca uwagę przeszklone dwupiętrowe wnętrze z regionalnym bardzo eleganckim wystrojem. Stylizowane stoliki w kształcie oscypków, lustra i czerwone dywany. Myślałam początkowo, że to sklep meblowy. Na dole jest także cukiernia. Jakoś nie mogliśmy znaleźć wejścia i wydało nam się, że do środka wchodzi się przez również przeszkloną windę, co nas do reszty ujęło. Było już późno, a my byliśmy jedynymi gośćmi potraktowanymi w sposób szczególny. Pojechaliśmy windą na pierwsze piętro, obecnie całe dla nas. Rozsiedliśmy się wygodnie przy największym stoliku, białe pluszowe obicia, pod plecy poduszeczki w parzenice i sącząca się z głośników nastrojowa muzyka, ale nie przyśpiewki góralskie, tylko jazz. Kawa za 25 złotych każda smakowała wyśmienicie i siedzieliśmy niemal do zamknięcia lokalu. Za kawę z ciastkiem dla dwóch osób nie wiem, czy wyrobilibyśmy się w 100. złotych. Ceny ,,nieco" wyższe niż gdzie indziej, ale standard także. Któregoś dnia potem widziałam jakąś reklamę Księstwa Góralskiego, które poza kawiarnianymi oferuje też inne usługi (handel nieruchomościami). Tek stolikowe oscypki, którymi się zachwycałam, to logo firmy - i to są oscypko-diamenty. Niesamowity pomysł. 


Pierwsze piętro Góralskiego Królestwa

Wszystko jest tu przemyślane. Na drzwiach windy subtelne portrety górala i góralki

Widok z zewnątrz od strony mostka

Widać dbałość o detale

Urocze dodatki, np wiszące lampy w kształcie diamento-oscypków

Oscypkostolik, który mnie zachwycił

Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 3

     Trzeciego dnia pożegnałam męża. Przez większość dnia odpoczywałam czytając kilka książek na raz i obserwowałam z okna zmienną pogodę. W pewnym momencie strumień deszczu zatrzymał się tuż przed moimi oknami, za chwilę nad Gubałówką pojawiła się podwójna tęcza, po czym słońce i deszcz, który tym razem padał również na mój dach. Góry.


W oddali widać po prawej stronie podwójną tęczę




      Po zapadnięciu zmroku odbył się pod wiatą wieczorek powitalny z kapelą góralską. Muzykanci prezentowali różne nietypowe regionalne instrumenty, piszczałki, flety i uroczą kozę. Poza tym grali świetnie i opowiadali sprośne dowcipy, idealne na rozgrzewkę przy grzańcu, kapuście, jakichś specjalnych plackach i ogólnie wyborowym jadle. Ja zostałam okrzyknięta ,,panią wegetarianką” - i chodziłam syta, biesiada góralska była także dla mnie obfita. Z czasem ujawnił się drugi wegetarianin.



To fujarka z jedną dziurą, bardzo trudno na niej zagrać jakąś melodię, wydaje mi się, że trzeba być niezwykle muzykalnym

Kozę najpierw trzeba nadmuchać, co jest oczywiście powodem do żartów


Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 4

Jaskinia Ku Dziurze

     Mój wytęskniony Giewont od rana jest widoczny, ale w otoczeniu strażniczek chmur. Trzeba gdzieś się ruszyć na rozgrzewkę. Poszłam wzdłuż ulicy Kasprusie, która zmienia się w Strążyską do wlotu doliny Strążyskiej. Ode mnie szłam 30 minut. Tu odbiłam w lewo na Drogę pod Reglami i skierowałam się do doliny Ku Dziurze.  Jest to króciutka urokliwa dolinka zakończona jaskinią. Wspinamy się niespiesznym tempem około pół godzinki. 



Giewont widziany z ulicy Ogrodowej

Wzdłuż ulic Kasprusie i Strążyskiej mijamy typową góralska zabudowę, która zawsze mnie zachwycała


                  




     Dolina Ku Dziurze jest można powiedzieć ślepa, nie ma z niej donikąd przejścia. Nie dochodzi do głównej grani Tatr. W dolinie można obserwować obniżenie granic pięter roślinnych o około 200 m. To zjawisko jest nazywane ,,fenomenem Sarniej Skały” (otoczenie doliny Ku Dziurze stanowią północne ramiona Sarniej Skały). Prawdopodobnie zimne masy powietrza spływające z północnej ściany Giewontu powodują niekorzystne warunki atmosferyczne w dolinie (jest tu po prostu dużo zimniej, niż w innych rejonach Tatr na tej wysokości). 


To już Dolina Ku Dziurze 

Droga nie jest nadzwyczajnie urozmaicona, ale cieszy
, że można nią ,,gdzieś dojść"

Szlaki w Tatrach są zazwyczaj dłuższe, a to jest jeden z takich, który można w ciągu godziny przebyć w obie strony 


     Dolina Ku Dziurze kończy się widowiskową Jaskinią Dziura, do której trzeba podejść stromą ścieżką. Jak można przeczytać na tablicy informacyjnej u wlotu doliny ,,Jaskinia Dziura powstała na skutek cyrkulacji hydrotermalnej. Wody podgrzane w głębi ziemi do temperatury 60-100°C wypływały tu ku powierzchni rozpuszczając wapień. (…) Mieszanie się ciepłych i zimnych wód powodowało wytrącanie się dużych kryształów kalcytu. (…) Obecnie zbiór wszelkich okazów jest tu zabroniony." Jaskinia ma 175 m długości; powyżej jaskini Dziura znajdują się jeszcze dwie jaskinie: Dziura Wyżnia i Lisia Jama - nie udostępnione dla turystów. Od młodych lat, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tą jaskinią, zadziwia mnie, że ona jest udostępniona dla turystów. Nawet w partiach przyotworowych jest ciemno, cóż dopiero mówić, żeby wchodzić do niej w głąb. Przez otwór w ścianie przedostajemy się do sali wielkości dużego pokoju, na górze prześwituje mała dziura, która daje trochę oświetlenia. Widzimy dzięki niemu zejście na dno jaskini, bardzo strome i przerażające. Nigdy się nie odważyłam  się dostać na sam dół, ani nawet nieco niżej, bojąc się, że się stoczę. Gdy się tylko zagląda w otwór, wieje chłodem i czuć że jest głęboko. 170 metrów w dół to wcale nie mało. Podobno wystarczy latarka. Jaskinia ma 40 metrów różnicy między najwyżej a najniżej położonym punktem (deniwelacja wynosi 40, 4m), więc przy podanej długości musi być całkiem stromo. Turyści są zachęcani do jej eksplorowania z użyciem latarki. Dla mnie powinni pisać w przewodnikach, że trzeba wziąć liny i przywiązać je do drzewa, żeby się po nich wydostać. Ale może strach ma wielkie oczy, na rysunku poglądowym nie wydaje się taka straszna. Może kiedyś wybiorę się tu w kilka osób z długim sznurkiem i latarkami i dokonam triumfalnej eksploracji.

     W Dolinie Ku Dziurze spotkałam Niemców, którzy mnie najpierw wyprzedzili, ale których potem dogoniłam, gdy dziwnie miotali się po jaskini szukając przejścia na drugą stronę, by …. wejść na Giewont. Co za niesamowity pomysł, pomyślałam. Tłumaczyłam im, że ta dolina kończy się jaskinią i nie ma przejścia, prawdopodobnie pomylili się i weszli o jedną dolinę za blisko, zamiast w Dolinę Strążyską, skręcili tutaj. Oni upierali się jednak, że mają iść niebieskim szlakiem, bo tak jest na mapie. Mapę twierdzili, że mają, ale gdy pokazywałam im moją, chętnie z niej skorzystali, żeby ustalić swoje położenie, więc przypuszczam, że mapy jednak nie mieli. Bardzo narzekali, że szlak jest źle oznakowany, więc w drodze powrotnej pokazałam im piękny drogowskaz informujący, że tędy się idzie przez Dolinę Ku Dziurze do jaskini Dziura. Nadal jeszcze drążyli temat i podeszli do dużej mapy pokazując z uporem, że na Giewont prowadzi niebieski szlak. I dopiero stało się dla mnie jasne, że oni myśleli, że skręcili na Giewont szlakiem prowadzącym z Kuźnic przez Polanę Kalatówki i Halę Kondracką - szlakiem również niebieskim, jak ten ku Dziurze. Co za pomyłka. A oni dopiero zrozumieli, że w obecnej sytuacji muszą wejść na Giewont od drugiej strony niż myśleli, czyli czerwonym szlakiem od strony Doliny Strążyskiej. Wciąż narzekali, że jak mogą dwa różne szlaki mieć ten sam kolor, ale wydaje mi się, że tak jest wszędzie, bo ilość kolorów, jakimi są oznakowane szlaki jest ograniczona, także w Niemczech i Austrii. Jednak rozstaliśmy się przyjaźnie, a ja uratowałam honor Tatrzańskiego Parku Narodowego.


 

Przejście z tego co widać do czeluści

Uroczy górny prześwit jaskini Dziura

Jaka Dziura jest każdy widzi


     Po opuszczeniu dolinki skierowałam się czarnym szlakiem Drogą pod Reglami w stronę Doliny Białego, skoczni i ulic prowadzących centralnie do Krupówek. Postanowiłam tak dojść aż pod skocznię, czyli do początku ulicy Piłsudskiego, która prowadzi prosto na Krupówki górne (do mostka). 


Widok z Drogi pod Reglami, gdy się przybliżamy w stronę Doliny Białego i skoczni



To jest dróżka niedaleko Doliny Białego, kawałek przed nią, licząc drogę od strony Doliny Ku Dziurze


     Wobec destrukcji mojego organizmu, który odmawia współpracy na moich zasadach, wypracowuję w bólach nowa formułę doświadczania radości z życia. W wiele miejsc nie mogę już dojść albo zajmuje mi to ogromnie dużo czasu, więc musze się nauczyć zabawiać mniejszymi kęsami przyjemności. Ot, na przykład ławeczka z pnia tam w oddali na słoneczku (na zdjęciu powyżej). Dojdę sobie do niej i posiedzę.

Co ja mówię, posiedzę – poleżę na pnioleżaczku po królewsku zamiast biegać gdzieś po górach i się męczyć.





Niemcy poszli na Giewont i pewnie doszli, bo mieli dobrą kondycję. Ja nawet nie brałam tego pod uwagę, wczoraj padało, a dziś tylko nieco się przejaśniło. Nad Giewontem wciąż były chmury.

      


Tu Droga pod Reglami skręca w stronę ulicy, bo pod reglami 
są skocznie. Po prawej ogrodzona Wielka Krokiew, po lewej hala. W zimie jest tu wyciąg. Jeszcze nie tak dawno pola nie były zagrodzone, teraz wszędzie parkany za którymi każdy ,,robi pieniądze"

Wygląda nieco groteskowo, jak po obu stronach wąskiej drogi stoją
 potężne słupy kierujące tą dróżką na sześć górskich szlaków oraz do toalet i Zwierzogrodu




 Słynny zakręt pod skocznią (widoczna po prawej stronie), na którym w czasie skoków zbierają się tłumy


Podziwiam góralski zmysł praktyczny. Samochód ma dwa zastosowania. W razie potrzeby reklamuje i sprzedaje słodkości z Hamburga, natomiast w przypadku zapotrzebowania środki do dezynfekcji i maseczki staje się ,,Punktem zaopatrzenia w produkty do ochrony przed koronawirusem"



,,Grająca ławeczka" recytująca fraszki Jana Sztaudyngera przed willą, w której mieszkał



W tej willi ,,Koszysta" przy ulicy Piłsudskiego 69 wybudowanej w 1904 roku Jan Sztaudynger mieszkał i tworzył w latach 1955 -1977
    


Fraszkopisarz mawiał: ,,Skądkolwiek wieje wiatr, zawsze ma zapach Tatr" i takie słowa są wyryte na tablicy upamiętniającej poetę


Jeszcze widok na Giewont spod Domu Rzemieślnik i Biedronki (róg  ulic Piłsudskiego i Makuszyńskiego)



I na Księstwo Góralskie oczywiście
(ja mieszkam nieco niżej, przy środkowych Krupówkach)

Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 5

     Dziś wybrałam się tzw. ,,szlakiem Kasprowicza" prowadzącym do ,,Harendy" - czyli willi, w której przez kilka lat przed śmiercią poeta mieszkał, a gdzie obecnie jest muzeum jego imienia - jedno z najstarszych muzeów literackich w Polsce. Na terenie posesji znajduje się imponujące mauzoleum Kasprowicza, w którym spoczywa.
  Jan Kasprowicz, poeta młodopolski, wykładowca i przez dłuższy czas rektor Uniwersytetu Lwowskiego, był osobą niezwykle żywotną i towarzyską. ,,Harenda" jest dosyć oddalona od Zakopanego. Kasprowicz potrafił kilka razy w tygodniu, czasem codziennie udawać się na przeciągające się spotkania towarzyskie, których był duszą. Nie ,,wylewał" też na nich ,,za kołnierz", a że zdrowie miał ,,końskie", wracał na piechotę do domu godzinę lub dwie, po drodze trzeźwiejąc. Na pamiątkę tych jego wędrówek, o których pisała w pamiętnikach Maria Kasprowiczowa - ,,Marusia", powstał szlak biegnący przez pola z Zakopanego na ,,Harendę". Nie wiem, czy dokładnie tędy Kasprowicz chodził z Zakopanego, wiem, że chodził często z Poronina, ale chodzi o uhonorowanie  tym szlakiem jego pamięci, a nie o historyczną dokładność.
    Szlak zaczyna się na zakręcie ulicy Jagiellońskiej, gdzie bieg jej staje się na chwilę meandryczny i wkrótce ustaje
    Kiedyś wplotłam do swojego tekstu poetyckiego fragment z ,,Hymnów" Kasprowicza. Wrócił od korektorki z poprawionym Kasprowiczem. Zdania, jak powyższe z podkreśleniami gorszą korektorów, ale tu możemy sobie pozwolić na luz. Takie zdania są zabawne. Nawet na trzeźwo.
    Skręciłam z Jagiellońskiej w Bulwary Słowackiego, jednak po prawej stronie przykuł moją uwagę kościółek oo. Salwatorianów pod wezwaniem NMP Królowej Świata. Tyle razy przechodziła Jagiellońską i nie zwróciłam na niego uwagi, jest nieco schowany. 

Drogowskaz pokazuje na ,,Harendę" 1,5 godziny. To, że szlak się zaczyna obok kościoła jest chichotem historii, bo Kasprowicz był antyklerykałem 

Bulwary Słowackiego są ładną, spokojną uliczką

Zajrzyjmy jeszcze na chwilkę do kościoła





Oryginalne drewniane sklepienie nad ołtarzem



Na górze organy




Ulica, jak napisałam spokojna, jednak wrą na niej emocje. Na wielu parkanach wywieszone protesty przeciwko zmianie odcinka bulwarów w ruchliwą jezdnię. Nie wiem, o który odcinek chodzi, bo Bulwary Słowackiego dochodzą aż do Doliny Bystrej (swoją drogą muszę kiedyś nimi się przejść), ale obawiam się, że o ten fragment przecinającej bulwary ulicy, która już powstała. Mam nadzieję, że się mylę. W każdym razie popieram ten protest.






    





Trochę się zaniepokoiłam, bo droga miała biec przez pola a tymczasem szlak opuścił bulwary i skręcił w lewo na ulicę Władysława Broniewskiego. Szłam nią kilkaset metrów pod górę, aż szlak skręcił w lewo między domy


Idąc wzdłuż ulicy Broniewskiego można już podziwiać widoki po prawej stronie



     Gdy szlak wreszcie zakręcił w lewo, pojawiły się dylematy jak iść, czy skręcić zaraz w lewo w kuszącą uliczkę, czy iść do przodu (lekko w prawo), gdzie wydaje się mniej ciekawie. W miejscu moich pierwszych rozterek nie było żadnego znaku. Zaczepiłam miejscową kobietę, która kazała się kierować na kościół. Idąc do przodu trzeba minąć kościół (znowu) po prawej stronie i w końcu wyjdziemy na obiecane pola.

Pola są bardzo polne, tylko pola i pola



Fajnie, że są pola, ale którędy mam iść? Mogę skręcić w prawo, w lewo, pójść prosto, hmm.
Przy pierwszym dylemacie na szczycie Antałówki rozwiązujemy go idąc prosto (chociaż kusi, żeby skręcić w lewo) i przy każdym kolejnym także kierujemy się drogą, która prowadzi jak najbardziej do przodu. Zachodzi w którymś momencie obawa, że droga zacznie się wspinać do góry, ale nie, ona poprowadzi nas łagodnie w dół, wejdziemy między domy, znajdziemy oznakowanie żółtego szlaku. Potem intuicyjnie przejdziemy pod wiaduktem i musimy przedostać się na drugą stronę ulicy

Chciałam pola, to mam


     Doszłam do ,,Zakopianki" i nie miałam już czasu, żeby dojść do samej ,,Harendy" (zostało mi z 10 minut drogi). Na ,,Harendzie" niedawno byłam; teraz chciałam wrócić na obiad. Planowałam iść wzdłuż ulicy do Zakopanego, jednak to jest bardzo niemiła droga dla pieszego, wąski chodnik, miejscami chyba nawet pobocze, duży ruch. Niedaleko wiaduktu znajduje się przystanek autobusowy, wkrótce miał być autobus. Miało być ich kilka, jednak jeżdżą, jak chcą i był jeden, ale był. Obiad bardzo mi smakował, bo maszerowałam na pewno dłużej niż 1,5 godziny.

Zakopane - turnus rehabilitacyjny, październik 2020, 

dzień 6 

Dolina za Bramką

    Dziś wybrałam się do Doliny za Bramką. Mżył deszczyk, ale nastrój miałam wyśmienity. W Zakopiańskich dolinkach zawsze jest pięknie. Poszłam w górę Krupówek. W miejscu gdzie się kończą, a Aleja 3 Maja przechodzi w ulicę Zamoyskiego, stoi pomnik hrabiego, dzięki któremu mamy nasze Tatry. On to - hrabia Władysław Zamoyski - przystąpił do słynnej licytacji o nie w 1889 roku, gdy Austriacy chcieli się pozbyć zrujnowanych gospodarczo i wyeksploatowanych rabunkową gospodarką terenów górskich i leśnych. Suma była spora i hrabia musiał zastawić część dóbr kórnickich, jednak licytację wygrał. Potem dbał o odbudowę tatrzańskiego lasu, doglądał nowych nasadzeń, walczył z kornikiem, zakazał wyrębu drzew, póki las się nie odrodzi. Przed międzynarodowym trybunałem w Grazu uzyskał wyrok włączający  Morskie Oko w granice ziem polskich. Posiadłości tatrzańskie Zamoyskiego były oznakowane tablicami z napisem: ,,Państwo Zakopane". Bezdzietny, przekazał swoje posiadłości wraz z Biblioteką Kórnicką narodowi polskiemu. Zmarł w 1924. Przed wojną uwielbiany, po wojnie zapomniany, dziś znowu wraca na cokoły. 

                                                Pomnik Władysława hrabiego Zamoyskiego


       Poszłam dalej ulicą Zamoyskiego obok mojego ulubionego kościoła św. Krzyża. wstąpiłam na mszę. Tu głoszą zazwyczaj bardzo budujące kazania i mają coś do powiedzenia od siebie, a nie tylko wtórne ,,ble ble ble, nudy, nudy, bzdury, bełkot, nic". 






Góralskie w stylu witraże


Święty Michał Archanioł

    Stanęłam na zewnątrz pod dachem, bo lunął mocniej deszcz. Zajadając się kanapką nagle usłyszałam fugę Bacha. W kościele już nikogo nie było. No jasne, organista wrócił, żeby mi zagrać na wspaniałych organach. po coś tu są. Też wróciłam. Nieczęsto bywają koncerty organowe dedykowane jednej osobie. 
Dzięki, Panie Boże!

    Niebo się rozpogodziło, ja tym bardziej. Podreptałam uliczką na wprost kościoła, ul. Sabały (obok Carrefoura), która za chwilę biegnie do góry jako Żeromskiego. Ta dochodzi do ul. Czecha, którą w prawo skręca się pod skocznie i przy ostatniej z nich skręca się w wąską ścieżkę - jedyną, którą można dostać się na Drogę pod Reglami (już nią szłam 4. dnia). 

Minęłam wejście do Doliny Białego

Minęłam wejście do Doliny Ku Dziurze

Minęłam wejście do Doliny Śtrążyskiej

Minęłam stada pasących się owiec

Szłam dosyć długo, na pewno dobrą godzinkę

I oto jest: Dolina Za Bramką

    Nie przypominam sobie, żebym kiedyś w niej była, a jeżeli, to tak dawno, że nie pamiętam. Kiedyś podejmowałam większe wyzwania, a teraz taka dolinka jest w sam raz na moje możliwości kondycyjne, a pięknie jest na szczęście w całych Tatrach. 
    Dolina Za Bramką leży pomiędzy Dol. Strążyską a Dol. Małej Łąki. Jest podobnie, jak Dol. Ku Dziurze - ślepa (i można do niej wejść bez biletu TPN). Szlak ma około kilometra długości. Bramka, od której wzięła nazwę dolina, była przejściem między skałami, jednak w XIX wieku poszerzając dolinę, tę pierwszą ,,bramkę" wyburzono. Idąc w górę dolinki mija się kilka mniejszych bramek i malownicze skały. Do końca dolinki idzie się około pół godziny. Gdy widzimy rozlewisko - kończy się szlak. Tu dolina rozdziela się na dwa ramiona, ale przejścia są zagrodzone kłodami. Podobno kiedyś prowadził w prawo szlak do Doliny Strążyskiej. Towarzyszący nam cały czas potok Zza Bramki, w swym górnym biegu rozlewa się, żeby zagrodzić drogę turystom. Trzeba skakać po kamieniach, gdy chce się ustawić do ładnego zdjęcia. Przy chwili nieuwagi można się skąpać. Potok nie jest głęboki, ale porywisty. Ogólnie dolinka jest bardzo sympatyczna, malownicza i urozmaicona. Jak ktoś się zna na drzewach - wypatrzy tu stare buki.






Wdrapałam się na pierwszą mijaną skałę po prawej stronie

Hmm, jak tu teraz zejść

To chyba Jasiowe Turnie

Jedna z ,,bramek"






Tak wygląda koniec dolinki. Tu dochodzi szlak. przez potok już nie ma przejścia



    Wróciłam do domu odchodzącą od Doliny Strążyskiej ulicą Strążyską, która zmienia się niżej w Kasprusie, potem skręciłam w Orkana. Tak było najszybciej.
    Na popołudnie, a właściwie na wieczór wykupiłam wycieczkę do Term Chochołowskich. W naszym ośrodku Organizator turnusu zadbał o ścisłą współpracę z firmą zewnętrzną, która ma w ofercie wycieczki, organizowanie wieczorków, ognisk, itp.. Na początku turnusu było spotkanie organizacyjne i zapisałam się na kilka wycieczek. Nie pamiętam, jaka firma je organizowała. Myślę, że każdy ośrodek ma ulotki takich firm. Jest to bardzo wygodne, bo samodzielne dojechanie w wiele miejsc bez samochodu, chociażby do takich term, jest bardzo uciążliwe, a czasem wręcz niewykonalne.
    Nasz autokar podjechał o 17.00, czy 18.00 - już nie pamiętam. Jedzie się dobre 20 minut, jak nie dłużej. Termy są piękne, nowe, czyste, w środku jeszcze niepociemniałe drewno. Dwa piętra. Można przebywać wewnątrz, są baseny na zewnątrz. W środku zjeżdżalnie, basen do pływania rekreacyjnego, termy, bąbelki, jacuzzi z różnymi ,,gatunkami" wody. Na poziomie poniżej baseny z wodą solankową i jakąś jeszcze. Za dopłatą jest strefa z saunami i chyba basenem olimpijskim (w każdym razie jakimś większym), ale tam nie byłam. Są restauracje. Najbardziej podobało mi się na dworze. Początkowo było coś jeszcze widać, a potem chodziło się lub pływało po ciemku. Woda parowała, ratownicy chodzili w kurtkach i czapkach i potupywali z zimna, a w wodzie cieplutko. Super. Wymoczyłam się za wszystkie czasy, bo odjazd mieliśmy dopiero o 22.00. Nie pamiętam ceny wejścia, bo płaciłam za całą wycieczkę, łącznie z biletem. Sprawdzić szczegóły można na stronie Term Chochołowskich, tu



CDN...

Spis miejsc:

Dolina Za Bramką

Jaskinia Ku Dziurze

Przysłop Miętusi 



Termy Chochołowskie

Na górę


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Konstancińskie wille, pensjonaty i zakłady lecznicze

Stroblalm

Koblencja (Koblenz)